Przyszedł czas na dziewiąty odcinek moich wynurzeń na temat znaczkowych wypraw. Znów wyjazd służbowy, a że przyjazd na miejsce „służby”, jest z reguły dzień wcześniej, a wypadło na niedzielę – to oczywiście wykorzystałem ją na znaczkowe zwiedzanie. Głównym i pierwszym celem, było odwiedzenie obiektu, z którego właścicielami znałem się tylko telefonicznie. Ten cel to Młyn Siedlimowice. Liczyłem na kolejną fajną przygodę i poznanie ciekawych ludzi, jednak moja wyobraźnia, okazała się chyba ciut za skromna, bo rzeczywistość przerosła wyobrażenie. Po przejechaniu prawie 200 kilometrów, stanąłem na podwórku zabudowań młyna, gdzie przyjął mnie właściciel, człowiek, który o tym młynie wie chyba wszystko. Jak już pisałem, znałem pana Witolda tylko z rozmów telefonicznych, wiec na początku zapytałem czy to on, a potem jak przystało na dobrze wychowanego człowieka (może moja mama to będzie czytać, wiec trzeba troszkę wazelinki polać) się przedstawiłem. Co usłyszałem?

- Tak, wiem poznałem pana po głosie...

Ale to było miłe… bo… no właśnie, chyba jednak muszę wytłumaczyć skąd ta telefoniczna znajomość i dlaczego tak bardzo ciągnęło mnie do Siedlimowic.

Kilka tygodni wcześniej, zobaczyłem na znanym portalu społecznościowym jakąś fotkę udostępnioną właśnie przez Młyn Siedlimowice. Od razu zacząłem szperać w bezkresach internetu, by dowiedzieć się czegoś więcej o tym miejscu. Po dosłownie pięciu minutach, byłem już przekonany, że to niesamowite miejsce i na pewno godne naszego znaczka, a i dla polskich znaczków, byłoby to wyróżnienie. Postanowiłem zadzwonić do właścicieli młyna i zainteresować ich naszą ideą. Ten pierwszy telefon odebrał, właśnie pan Witold. Wysłuchał mnie i powiedział, że się zastanowi, a przede wszystkim przekaże wszystko żonie.

Tu na chwilę przerwę ten wywód, a to właśnie z powodu pani Iwony, szanownej małżonki właściciela młyna. Często klasyfikuję lub nawet oceniam znaczkowe miejsca. Młyn Siedlimowice, ma w moim rankingu najwyższą notę. Składa się na nią kilka czynników:

  • to, że większość z nas trafi do tego miejsca, tylko i wyłącznie dzięki znaczkowi.
  • to jest niesamowite, dla mnie wręcz zaczarowane miejsce. Budynki sprzed ponad 150 lat, a w nich cały czas działające maszyny z taką samą metryką!
  • historia tego miejsca. Tworzy się w tutaj mąkę (tak tworzy, bo to arcydzieło, a nie byle jaki produkt) od ponad 500 lat!
  • wspaniali, cudowni ludzie, a na dodatek pasja do tego miejsca wręcz się z nich „wylewa”. Cała rodzina jest super. No właśnie, czas ich przedstawić – rodzina Markiewiczów. Głowa rodziny to pan Witold, szyja tej głowy pani Iwona, oraz syn, który ogarnia większość internetowych spraw związanych z młynem. 
  • znaczek turystyczny nie musi być jedynym „trofeum” z tego miejsca. Można wywieźć stąd do domu piękną, czystą, ekologiczną mąkę – sam kupiłem, w charakterze prezentów, dwa woreczki, po dwa kilogramy każdy.

Teraz już możemy wrócić do opowieści o pierwszych kontaktach z Młynem Siedlimowice. Napisałem o kontaktach, bo oczywiście wykazałem się upartością (wiem, wiem… nie dziwi to was wcale…) i co jakiś czas dzwoniłem, dowiedzieć się, czy Państwo Markiewiczowie, są chętni, by ich młyn trafił na znaczkową mapę. Pewnego dnia udało mi się porozmawiać z panią Iwoną i to był chyba ten przełomowy moment (panowie – chyba większość z nas wie, że można być głową rodziny, ale często ważniejsze jest co zrobi szyja). Niedługo potem, Państwo Markiewiczowie zadzwonili do mnie i zapytali, co muszą zrobić, by mieć taki znaczek. Potem poszło już bardzo szybko. Nie ograniczyło to naszych kontaktów telefonicznych, wręcz przeciwnie… dzwoniliśmy do siebie jeszcze częściej. Były to bardzo miłe rozmowy, bo właściciele młyna, niesamowicie się cieszyli, że od razu zaczęli przyjeżdżać do nich znaczkowi turyści. Tak im się ta idea spodobała, że już szukają wśród znajomych miejsc i możliwości stworzenia nowych znaczków. Nie dziwicie się już chyba, dlaczego tak bardzo byłem ciekawy tego miejsca i tych ludzi? Ciekawy, to za mało powiedziane, ja już z niecierpliwością tuptałem nogami.

Teraz chcę wam opowiedzieć, dlaczego wizyta w młynie przerosła moje wyobrażenia. Pan Witold oprowadził mnie po swoich włościach. Nie będę wam wszystkiego opowiadał, bo zabiorę wam w ten sposób mnóstwo przyjemności. Ale na każdej kondygnacji młyna szczęka, opadała mi ze zdziwienia, coraz niżej, a uszy chwytały każde słowo przewodnika. Powiem wam tylko, że pan Witold wie tyle o młynie, bo mieszka w nim praktycznie od urodzenia. O tym dokładnie też nie napiszę, bo tej historii można wysłuchać skanując kod QR na znaczku z numerem 812. W pewnym momencie zwiedzania dołączyła do nas pani Iwona. Co ciekawe cichutko czekała, kiedy zejdziemy z ostatniego piętra młyna. Dlaczego cichutko? To się wyjaśniło, jak się spotkaliśmy. Powiedziała, mniej więcej te słowa: „… stałam tu, bo bardzo lubię słuchać jak Witek opowiada o młynie. On to robi zupełnie inaczej niż ja. Jest w tym więcej techniki…”. Miłe prawda?

Potem zostałem zaproszony do mieszkania Państwa Markiewiczów, gdzie poznałem syna Arka. Pani Iwona - niestety dla mnie – wniosła pełen talerz wspaniałych, drożdżowych bułeczek z konfiturami, które oczywiście upiekła osobiście, ze wspaniałej siedlimowickiej mąki. To było straszne! Pełen talerz pachnących bułeczek i ja, który aktualnie jest na diecie! To powinno być zabronione jakąś międzynarodową konwencją, bo to wręcz nieludzkie tortury! Powiem tylko tyle, po trzech miesiącach, po raz pierwszy zjadłem jakikolwiek mączny wypiek… a co tam… raz się żyje. Co prawda miałem już wizję, że moja strata 23 kilogramów wagi, pójdzie się galopować…, ale od jednej bułeczki, maleńkiej bułeczuńki – nic mi się nie stanie (mimo wszystko w hotelu, zrobiłem siebie trochę ćwiczeń). Jedno jest pewne – na pewno nie żałuję - to było doznanie z tych, o których się mówi NIEBO W GĘBIE. Sporo jeszcze rozmawialiśmy o promocji młyna, o planach pani Iwony (która zresztą jest pomysłodawczynią turystycznej wizji młyna) i pana Witka, o ich historii, o…. o wielu, wielu ciekawych sprawach. To był fajnie spędzony czas. Na koniec spłaciłem się… bo znajomość, znajomością, ale znaczki są również po to, by takie miejsca miały korzyść z przyjeżdżających turystów. Czyli jak każdy szanujący się turysta, kupiłem znaczek, bilet i wspomniane wcześniej mączne prezenty. Powiem wam, że ciężko było wyjeżdżać, ale zaplanowałem wizytę jeszcze w kilku znaczkowych miejscach, a czas niestety jest nieubłagany. Na koniec jeszcze tylko jedno - pani Iwono, panie Witku i Arku – bardzo dziękuje i życzę wam by spełniły się wszystkie wasze plany. Co więcej, wiem że się spełnią, bo pozytywnie zakręceni i uparci ludzie, którzy robią dobre rzeczy – po prostu wygrywają. No i oczywiście do zobaczenia, bo to na pewno, nie była moja ostatnia wizyta w Młynie Siedlimowice.

Kolejne znaczkowe miejsce na mojej niedzielnej trasie to Sobótka, a przede wszystkim Zabytkowa Gazownia Miejska. Tu kolejny uśmiech, bo to kolejny dowód, że wiele historycznych miejsc w Polsce nie ginie, tylko dzięki pozytywnie zakręconym ludziom. Znów nie będę psuł zabawy, opowiadając co można tam zobaczyć, ale to kolejny niesamowity zabytek techniki. Dodatkowo, właściciel, zajął się w tym miejscu produkcją wina, dlatego też obiekt ten znajduje się na Szlaku Wina i Piwa w Polsce. Drugi znaczek z Sobótki, nr 43 – dostępny jest tylko droga korespondencyjną, więc obejrzałem budynek z wizerunku znaczka i pojechałem dalej, bo na wydrapywanie się na Ślężę czasu było zdecydowanie za mało.

Następne zaplanowane znaczkowe miejsce do zwiedzenia, to Muzeum Wsi Opolskiej w Opolu, czyli po prostu skansen. No właśnie – po prostu, czy aż? Nie raz już słyszałem słowa, że skanseny są praktycznie takie same i niewiele się od siebie różnią i że wystarczy zwiedzić jeden, by wiedzieć jak jest w pozostałych. Kompletnie się z taką teorią nie zgadzam. Po pierwsze już nie raz się przekonałem, że w każdym z odwiedzonych skansenów znalazłem coś niepowtarzalnego.

W Opolu były to przede wszystkim – bardzo ciekawy młyn wodny i wiejska karczma. Jeśli będziecie mieć szczęście i traficie w karczmie na tę samą pracownicę i przewodnika po muzeum, to wysłuchajcie pięknej opowieści o tym zabytkowym wyszynku, a jakie to było ciekawe! Co znamienne dla tego dnia, jeden wątek tej opowieści, dotyczył… produkcji mąki i wypiekania z niej chleba! Oprócz tego, skanseny spełniają dla mnie jeszcze jedną rolę. To miejsca, gdzie mogę naładować swoje osobiste akumulatory, wyciszyć się, powdychać świeże powietrze, nacieszyć oczy spokojnymi, sielskimi widokami – jak to było w tej reklamie? Tak… dla mnie to bezcenne!

Kolejne miejsce na dzisiejszej trasie to Park Nauki i Rozrywki z Krasiejowie. Okazało się, że to miejsce pozostanie dalej w planach. Dlaczego? Powody były trzy. Pierwszy to dość mocny deszcz, ale ten można było pewnie przeczekać. Po drugie, czas – tam z pewnością trzeba spędzić ładnych kilka godzin. Jednak trzeci powód był kluczowy. Jest tam mnóstwo niesamowitych atrakcji. Tradycyjne wystawy, multimedialne ekspozycje, zwiedzanie w goglach 3D. Byłoby z mojej strony wielkim aktem samolubstwa, zwiedzać to miejsce bez mojego syna. Nasz tegoroczny cel wakacyjny, to Dolny Śląsk, a dokładnie, okolice znaczkowej mekki, czyli Złotego Stoku. Jadąc tam, po drodze zaliczymy wspólnie park w Krasiejewie. Znaczka nie kupiłem, bo staram się być nieugięty, jeśli chodzi o zasadę – miejsce nie zwiedzone osobiście, znaczek nie powinien być w kolekcji… ale jak mówi stare dobre przysłowie… co się odwlecze, to nie uciecze.

Kiedy zacząłem zbierać znaczki, zwiedzając Polskę szlakiem przez nie wyznaczonym - polskich znaczków, było pewnie około połowy tego, co jest dzisiaj. Niektóre z tych miejsc, były mi już wcześniej znane. Wiele jednak było dla mnie kompletnym zaskoczeniem i jestem przekonany, że do wielu z tych miejsc raczej bym nigdy nie trafił. To między innymi, takie miejsca, jak opisywany dzisiaj Młyn Siedlimowice. Dla mnie to dowód, na genialność znaczków turystycznych i na to, że możemy być dumni i cieszyć się z tego, że tak dużo co roku ich przybywa.

Serdecznie pozdrawiam znaczkową brać i do zobaczenia na szlaku.

Bobik