Praca moja polega na ciągłym kontakcie z innymi ludźmi. Cieszy mnie to, bo lubię z nimi przebywać, lubię ich poznawać - po prostu lubię ludzi! Jednak raz na jakiś czas, z reguły dwa - trzy lata, ludzie zaczynają mnie drażnić i to zarówno w wersji pojedynczej, jak i grupowej - i słowo drażnić jest z tych lżejszych, których przy tej okazji używam :). Najchętniej wtedy zaszyłbym się w jakiejś głuszy. Remedium na ten stan jest jedno - samodzielny wyjazd GDZIEŚ. Oczywiście już podczas tego wyjazdu, wkurzenie na ludzi mi przechodzi, tym bardziej, że zawsze kończy się to poznaniem, nowych indywiduów - często są indywidua dosłownie i w przenośni. Właśnie o tym fakcie, chciałbym przede wszystkim dziś napisać. Tak naprawdę będzie to przede wszystkim właśnie opowieść o jednym człowieku i jednym miejscu - zresztą zapowiedziałem to już w pierwszym felietonie.
Wkurzenie które motywuje ...
Po intensywnym w pracę czerwcu, już na początku września wkurzenie na ludzi sięgnęło zenitu. Pomyślałem - czas najwyższy wyjechać. Mózg postawił odwieczne pytanie - ale gdzie? Tym razem odpowiedź była dość prosta i szybko przyszła, ponieważ całkiem niedawno stałem się początkującym "znaczkowiczem" (w jaki sposób opisywałem w pierwszym felietonie). Szybko odpaliłem kompa i kliknąłem w link "mapa znaczków turystycznych". Dość duże zagęszczenie znalazłem w jednym z moich ulubionych miejsc w kraju - Kotlinie Kłodzkiej. Stwierdziłem też, że jak mi już przejdzie nerw na ludzi, to może wreszcie poznam człowieka, dzięki któremu Polska na europejskiej mapie znaczków zajmuje już trzecie miejsce - Zbyszka - okupującego Złoty Stok. Wtedy kiedy o tym myślałem, Zbyszek nie wiedział, że odwiedzi go kolejny znaczkowy wariat - ale o tym potem.
Policyjna parada w Pradze |
Postanowiłem zadekować się w Polanicy Zdrój i dopiero tam zdecydować o planie kolejnych trzech dni. Pogoda prześliczna, więc specjalnie się nie spieszyłem i do Polanicy dojechałem dopiero koło 16.00. Najpierw zajrzałem do hotelu "Bukowy Park", ale cena za pokój zdecydowanie mnie stamtąd wyniosła - za trzy noce około 1000 złotych polskich. Drugim wyborem, był hotel "Polanica" i tam mnie ceną nie zabito, więc postanowiłem pozostać właśnie w tym hotelu. Po zameldowaniu postanowiłem przejść się na polanicki deptak, żeby usiąść w kawiarnianym ogródku przy dobrej kawie i zaplanować następne dni. Jeśli znacie Polanicę, to wiecie że deptak jest naprawdę urokliwy, a z poziomu kawiarnianego ogródka, mogłem sobie poobserwować ludzi, nie wchodząc z nimi w jakąkolwiek kontakt słowny (przypominam, że jeszcze miałem na ludzi nerwa). Przemyślenia tego popołudnia dały plan zajęć na następne trzy dni. Pierwszy dzień miał być do miejsc sentymentalnych, a właściwie jednego miejsca - czeskiej Pragi. Wiem, że w Czechach jest również mnóstwo znaczków turystycznych, jak to w każdej kolebce, ale jako początkujący stampman, stwierdziłem, że muszę na razie skupić się na polskich znaczkach. Dlatego też, podróż do Pragi miała być czysto sentymentalno - turystyczna, a uwierzcie mi, że miałem co wspominać, ech.... Praga jest mi znana, jednak zawsze potrafi mnie czymś zaskoczyć. Tak było i tym razem. Na głównym placu Hradczan u stóp katedry, odbywał się niesamowity pokaz czeskiej policji na motorach marki BMW i kompanii reprezentacyjnej wojska. To naprawdę warto zobaczyć. Podobno takie pokazy odbywają się dość często i można znaleźć daty pokazów na stronie straży zamkowej (przynajmniej tak zrozumiałem, jednak głowy sobie nie dam uciąć, bo z mimo, że język do naszego z lekka podobny, to jednak .... co tu dużo gadać, więcej się uśmiałem, niż zrozumiałem. Inna sprawa, że podobno Czesi śmieją się z naszego języka - a dobrym przykładem jest słowo samochód. To wreszcie jeździ, czy chodzi i dlaczego statek nie nazywa się "samopływ". Coś w tym jest! Mała dygresja, kiedy przejeżdżam z wielkopolski do Warszawy naszą rodzimą autostradą musze zapłacić w jedną stronę 64 zł, za wlepkę na dziesięć dni, na wszystkie autostrady wydałem 65 zł (a to podobno najdroższa wlepka, bo kupowana tuż przy granicy). Czasem mam wrażenie, że tu w Polsce ktoś nas robi w wała.
Na szlaku ginących zawodów |
Do hotelu w Polanicy wróciłem wieczorem, a że głodny byłem, to znów zaliczyłem deptak i restaurację, jedząc przepysznego sandacza. Następne dni miały być już znaczkowymi wyprawami po Kotlinie Kłodzkiej. Pierwszy z tych dni zaczynał się od Dusznik Zdrój i najbliższej okolicy, gdzie zgrupowane są trzy znaczki. Pierwszy z nich w Teatrze Zdrojowym im. Fryderyka Chopina. Budynek jest niewielki, ale warty obejrzenia - nie można także zapomnieć o najbliższej okolicy przepięknym parku zdrojowym. Niestety tak różowo nie jest już w Schronisku Pod Muflonem - byłem, ale znaczka nie mogłem kupić. Normalnie nikt nic nie wie - czeski film :) Odwiedziłem jeszcze kilka miejsc znaczkowym w tym bogatym historycznie i krajobrazowo regionie. Nie będę szczegółowo opisywał tych miejsc, bo mój felieton zmierza do opisu jednego miejsca i związanej z tym miejscem, jednej postaci. Musze jednak wspomnieć o genialnym miejscu, szczególnie na wizytę z latoroślą. Znaczkowe miejsce jest w Kudowie - Zdrój i nazywa się "Szlak ginących zawodów". Piękny skansen, gdzie można zobaczyć na własne oczy jak pracuje garncarz, jak za dawnych czasów pieczono chleb, czy co może zrobić kowal. Można spróbować, a nawet kupić lokalnych specjałów. Co jednak najważniejsze są tam też wspaniałe warsztaty, gdzie chociażby, można się przekonać, że "Nie święci garnki lepią". Jednym słowem polecam.
Zamek, podkowa i całe mnóstwo tajemnic
Przechodzę już do powodu z jakiego dziś usiadłem przed komputerem. Chcę troszkę zamieszać wśród znaczkowej braci, bo wiem, że o tym miejscu są różne zdania - od wychwalających pod niebiosa, po takie, które można podciągnąć pod tak zwane "wieszanie psów". Tak wielka amplituda opinii nie dotyczy samego miejsca, a raczej człowieka który tym miejscem się opiekuje i nim zawiaduje. Mówię tu o znaczku numer 113, czyli Zamku Kapitanowo w Ścinawce Średniej, a tym samym o kontrowersyjnym człowieku - Henryku Hnat - Krynickim. Zanim wyrażę swoją opinię o miejscu i człowieku, opiszę wam moją przygodę z Zamkiem Kapitanowo.
Drugiego dnia mojej eskapady wpisałem w nawigację nazwę miejscowości Ścinawka Średnia. Okazało się, że taka średnia ona nie jest bo nawigacja pokazała mi przysłowiową figę... a może to nawigacja była do... niczego. Oczywiście się nie poddałem i włączyłem swój stary harcerski nos i jakoś Ścinawkę znalazłem - chociaż wcale nie było łatwo. Co więcej jak już wjechałem do wsi, to nie zauważyłem zamku, zasłoniętego "jakowąś" roślinnością. Zapytałem przygodnego autochtona, który palcem pokazał mi gdzie mam podjechać. Dojechałem do... miejsca budowy - tak to przynajmniej wyglądało. Prowizoryczny płot z metalowej siatki, sklecona z desek brama wjazdowa. Widać było również w oddali dwóch robotników, którzy nie snuli się jak to często bywa, tylko pracowali. Na bramie wisiał mały baner, na którym było napisane mniej więcej tak: "Zwiedzanie zamku po uprzednim kontakcie telefonicznym", czy coś w tym rodzaju. Wziąłem więc telefon i wybrałem podany na banerze numer. Usłyszałem na samym początku słowa: "Tak już pana widzę z okna, już do pana schodzę". Pomyślałem sobie fajnie, bo już się bałem że na nic moja wycieczka i błądzenie. Z drugiej strony pomyślałem sobie natychmiast "...ale gdzie są tutaj znaczki? Na budowie? O co tu chodzi". Zaraz potem ukazał się mym oczom niewielki facet z bujną czupryną w okularach na nosie - był to sam właściciel zamku - Henryk Hnat Krynicki. Pierwsze co pomyślałem na ten widok "ale oryginał!". Intuicja mnie nie zawiodła - nie pomyliłem się w tej ocenie. Najdziwniejsze nastąpiło zaraz potem - pan Henryk wyszedł do mnie przed bramę i zapytał o cel mojej wizyty. Powiedziałem zgodnie z prawdą, że chciałem zwiedzić to miejsce i że jestem znaczkowym turystą. Zapytał mnie czy chcę zwiedzić, czy kupić znaczek. Przez moment myślałem, że pewnie nie ma czasu i chciałbym bym kupił znaczek i sobie jechał - no cóż trudno obejrzę zamek z zewnątrz, ale odpowiedziałem, że chciałbym bardzo zobaczyć zamek. Uśmiech pojawił się na jego twarzy, jednak dalej zaczął wypytywać mnie o zainteresowania. i chciaż robił to z taktem, to poczułem się trochę jak uczniak, jakby ktoś sprawdzał czy mam jakąkolwiek wiedzę o historii. Miałem rację, po swoistym egzaminie pan zamku Kapitanowo powiedział" bo wie pan, szczerze mówiąc ja tu nie wszystkich wpuszczam. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, ale nie powiem poczułem się dobrze, bo okazało się, że "jestem godny zwiedzania zamku" :). Trochę jednak mój zapał i samouwielbienie się zmniejszyły, bo pan Henryk zapowiedział mi, że inkasuje 15 zł polskich za godzinę zwiedzania - trochę drogo, ale co tam - pomyślałem, że najwyżej po godzinie podziękuję, kupię znaczek i pojadę dalej.
Zamek Kapitanowo i kolejna faza remontu |
To co jednak zobaczyłem za tym prowizorycznym płotem, było jak z innej bajki. To w jaki sposób właściciel zamku (swego czasu kupił go na własność) opowiadał o każdej z sal, to w jaki sposób zadawał pytania zmuszając wręcz do pewnego rodzaju detektywistycznych zabaw, czyli szukania w danej sali znaczących szczegółów - było zabawą, w którą z chęcią wszedłem. Widać też było, że przy tej swoistej zabawie egzaminowanie mojej osoby nadal trwa :). Widocznie egzamin wypadł pomyślnie, co zresztą bez ogródek powiedział pan Henryk, bo zadał mi pytanie, czy chcę zobaczyć inne ciekawe miejsca zamku. Na tym etapie zwiedzania, tak byłem zauroczony miejscem i tak zaciekawiony hrabią Hnatem, że kompletnie zapomniałem o moim postanowieniu, dotyczącym czasu zwiedzania. Chociaż nie - pamiętałem, tylko tak bardzo chciałem zobaczyć więcej, dowiedzieć się więcej, że pomyślałem pal sześć następne piętnaście złotych. W podziemiach pokazał Hnat - Krynicki pokazał mi masońską tajną salę, na sklepieniu której były masońskie znaki. Dużo też czasu spędziliśmy w "prywatnych apartamentach” pana Hnata, gdzie pokazywał mi znalezione na terenie zamku skarby. Najbardziej zachwyciła mnie dziwna podkowa. Dziwna, bo bardzo duża. Pomyślałem sobie, że koń od tej podkowy musiał mieć wzrost małego słonia. Pan Henry powiedział mi, że znalazł tę podkowę w piwnicach jeden z jego pracowników i że jest ona na pewno bardzo stara, ponieważ w takie podkowy były zaopatrywane bojowe konie najbogatszych ludzi i to bardzo, bardzo dawno temu. Nie dość, że konie te były naprawdę duże, to jeszcze duża część podkowy wystawała za kopyto w postaci dużych kolców, którymi atakowały wrogów. Co to znaczyło? Że z dużym prawdopodobieństwem właścicielem podkowy i konia był pierwszy właściciel zamku!
Na koniec wizyty kupiłem znaczek turystyczny numer 113, dwie książki autorstwa mojego przewodnika po zamku, zostawiwszy całe 150 zł. Fakt drogo, ale nie żałuję żadnej złotówki z tej sumy. Zobaczyłem niesamowite miejsce. Poznałem niezmiernie ciekawego człowieka. Oczywiście, niektórzy mogą powiedzieć, że taka kwota to przesada - być może, ale wiecie co wam powiem? Ten człowiek zainwestował w odbudowę tego miejsca wszystkie swoje pieniądze, to on poszukuje nowych środków, czy dotacji. To on nauczył miejscowych majstrów murowania kolebkowych sklepień i odtwarzania murów, tak, by zamek był naprawdę historyczną perełką Dolnego Śląska. To on zakupił znaczki turystyczne, by promować Kapitanowo. Dlatego uważam, że ma po prostu do tego prawo i jestem w stanie wybaczyć mu różne dziwactwa. Co więcej - słyszałem, że potrafi on nie wpuścić ludzi, którzy przyjechali tylko i wyłącznie kupić znaczek i kompletnie nie interesuje ich zwiedzenie zamku i jakoś mnie to wcale nie oburza - ale moje zdanie na temat "tylko kupujących" znaczki, to już znacie z poprzednich felietonów. No tak, ale co mają zrobić ludzie, których po prostu nie stać na większy wydatek? Wiecie co - jestem przekonany, że jeśli takie osoby powiedziały to wprost, a naprawdę chcieliby zobaczyć Kapitanowo - to Henryk Hnat - Krynicki pokaże wam zamek z takim samym zapałem jak i mnie, który za to płacił. Mało jest takich ludzi, którzy porzucają wygodne miejskie życie, wydają na renowację zabytku całe oszczędności życia i dlatego ja osobiście daję mu prawo do bycia ekscentrykiem, do własnego zdania i ... do wielu jeszcze innych dziwactw. Cieszę się, że moje 150 zł choć w małym stopniu przyczyni się do renowacji tego miejsca. Czy rekomenduję to miejsce? Tak. Jedźcie, płaćcie i podziwiajcie, bo warto. Przede wszystkim jednak warto wyrobić sobie własne zdanie o miejscu i człowieku, a nie tylko i wyłącznie opierać się na poglądach innych - w tym i moich :).
Tę historię jako pierwszy usłyszał Zbyszek, czyli szef szefów stampmanów. Tegoż samego dnia, zadzwoniłem do niego i zapowiedziałem swoją osobistą wizytę. Nie wiem, czy się ucieszył, bo było już późne popołudnie, ale serdecznie zaprosił do siedziby polskich znaczków turystycznych. Kiedy mu powiedziałem, że byłem w Zamku Kapitanowo, szybko zadał pytanie: "jakie jest moje zdanie o tym miejscu". Powiedziałem i cieszy mnie to, że szef szefów, ma o tym miejscu i człowieku podobne odczucia. To właśnie Zbyszek, po usłyszeniu opisu mojej przygody w Ścinawce Wielkiej, namówił mnie do napisania relacji na znaczkową stronę - wreszcie się doczekał :).
Bobik