Znaczki zbieramy wspólnie z żoną. Turystyka zawsze była naszą pasją, choć nie ukrywam, że szczególnie turystyka górska. W górach też zaczęła się nasza przygoda ze Znaczkiem Turystycznym. Przyznaję, że wcześniej jakoś nie zwracaliśmy uwagi na te "drewniane" krążki.
Dopiero w schronisku na Klimczoku w Beskidach, a było to w lipcu 2011 roku, pan w sklepiku z pamiątkami, w czasie ogólnej rozmowy o pamiątkach, wspomniał o ZT. Ze skruchą przyznaję, że nawet nas to specjalnie nie zainteresowało, ale ów pan na szczęście był uparty i dalej drążył temat. W końcu pomyślałem, że ostatecznie to przecież pamiątka z tego konkretnego miejsca, no i kupiłem znaczek. Potem była dłuższa cisza. Dopiero po jakimś czasie, przypadkiem mając w ręku ZT, zwróciłem uwagę na karteczkę z tyłu znaczka. Wpisałem podany tam adres w Internecie, zacząłem przeglądać stronę i zainteresowało mnie to. Tak się też złożyło, że akurat miałem wolne i chcieliśmy gdzieś się wybrać. Pomyśleliśmy, czemu nie wybrać miejsca ze strony ZT, no i pojechaliśmy do Parku Miniatur w Inwałdzie. Tak więc był drugi znaczek, a że jak pisałem dużo chodzimy po górach, szybko były następne ze schronisk w Beskidach, no i zaczęło się. Kiedyś sami ze zdziwieniem zauważyliśmy, że planujemy następne wycieczki, tylko do miejsc znaczkowych. Doszło do tego, że praktycznie prawie każdy wolny dzień poświęcamy na zdobywanie kolejnych znaczków. Tak więc podsumowując, w naszym przypadku nie był to nagły atak "choroby znaczkowej", ale jak już nas stopniowo opanowała, to opanowała bez reszty i nie ma na to lekarstwa. Na szczęście. Chciałbym tylko dodać, że osoby które zetknęły się ze ZT i jednak nie wciągnęło ich to od razu, nie są z góry "spisane na straty". Może być tak jak w naszym przypadku, kiedy "choroba" atakowała stopniowo, ale wygrała, mamy przecież w sumie prawie 120 znaczków. I chyba najważniejsze. To chyba jedyna choroba z którą naprawdę nie warto walczyć.